25 kwietnia 2015 r. zmarł skrzypek i pieśniarz, Alfred Schreyer drohobyczanin żydowskiego pochodzenia, najdłużej żyjący uczeń Brunona Schulza. Mieszkał z starej podupadającej kamienicy, ogrzewając niewielkie mieszkanie za pomocą przedwojennego pieca kaflowego, opalanego drewnem. Urodził się w Polsce, ostatnich dni dożył w Ukrainie, choć nie musiał w tym celu opuszczać miasta, w którym przyszedł na świat. Przeżył holokaust i sowiecką okupację. Biegle posługiwał się kilkoma językami, m.in. niemieckim i jako jeden z ostatnich pamiętał czasy wielokulturowości przedwojennego Drohobycza.
Reklama
Proszony, by opowiedział o Schulzu, zapraszał do siebie. Zgadzał się rozmawiać w różnych językach, ale pytany, czy zechce mówić po polsku, odpowiadał, jakby z nutą irytacji: "Oczywiście, że tak. Przecież to mój pierwszy język". Przez całe życie pamiętał wyszukaną polszczyznę, jaką posługiwał się nieśmiały nauczyciel rysunku w jego szkole. Wycofany, jakby wiecznie nieobecny i pogrążony we własnych myślach, Bruno Schulz, pozornie nie miał powołania do pracy nauczycielskiej. Uczył, bo musiał utrzymać rodzinę: matkę, owdowiałą siostrę i siostrzeńców. Miał jednak predyspozycje do pracy z młodzieżą. Zdarzały się lekcje, kiedy zapominając o obowiązku realizowania programu zajęć, opowiadał uczniom improwizowane, baśniowe historie. Dzwonek ogłaszał przerwę, a zahipnotyzowani uczniowie nie opuszczali miejsc, czekając na ciąg dalszy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
"Kiedy profesor Schulz poprosił nas o ciszę, błagaliśmy go, żeby opowiedział nam bajkę. Na wpół siadał na biurku, patrzył w ścianę i opowiadał. To była inna bajka za każdym razem. Mogłaby z tego powstać dobra książka" – opowiadał Schreyer w wywiadzie udzielonym niemieckiemu dziennikowi "Die Welt" w 2007 r.
Niegdysiejsze Gimnazjum Króla Władysława Jagiełły, w którym uczył Bruno Schulz (obecnie w budynku przy ulicy Iwana Franki 24 mieści się rektorat drohobyckiego Państwowego Uniwersytetu Pedagogicznego) znajduje się kilka ulic dalej od domu, w którym mieszkał Schreyer. Teraz mieści się tam jedyne na świecie powstałe z inicjatywy społecznej muzeum poświęcone autorowi "Sklepów cynamonowych" (założono je w 2003 r.). Eksponaty związane z Schulzem i pamiątki po nim zostały zgromadzone w jego dawnym gabinecie profesorskim.
Nieopodal domu Schreyera stoi także budynek zwany "willą Landaua" – dom przejęty podczas okupacji przez gestapowca, na którego zamówienie twórca "Xięgi Bałwochwalczej" w latach 40. tworzył ścienne malunki, pragnąc odroczyć niemal pewny wyrok śmierci wydany na żydowskich przedstawicieli społeczności Drohobycza, zamkniętych w getcie. Na dawnej ulicy Floriańskiej 10, zachował się dom, w który mieszkał Bruno Schulz z rodziną od 1914 r. z wybudowaną tablicą pamiątkową.
Reklama
Mieszkańcy Drohobycza nie zapomnieli o autorze "Sklepów cynamonowych" i "Sanatorium pod klepsydrą". To w ogromnej mierze zasługa dr Wiery Meniok, drohobyczanki, absolwentki Uniwersytetu Pedagogicznego w jej rodzinnym mieście. W połowie lat 90. zainteresowała się literaturą polską, odbywając staż na UJ pod kierunkiem prof. Jerzego Jarzębskiego. To z inicjatywy jej i jej męża, nieżyjącego już Igora Menioka, powstał koncept powołania Muzeum Brunona Schulza oraz odbywającego się co dwa lata Międzynarodowego Festiwalu jego imienia w Drohobyczu. W mieście rokrocznie odbywają się również obchody rocznicy tragicznej śmierci Schulza połączone ze spacerem po mieście śladami pisarza, zakończonym modlitwą ekumeniczną w miejscu, gdzie został zamordowany przez niemieckiego oficera Karla Guenthera (na chodniku, niecałe 100 metrów od domu, w którym pierwsze lata życia spędził autor "Sanatorium pod klepsydrą", wmurowano tablicę z napisem "W tym miejscu 19.XI.1942 r. zginął zastrzelony przez gestapowca wielki artysta, drohobyczanin, Bruno Schulz" w językach polskim i ukraińskim).
Na zdjęciu wykonanym w 1935 r., artysta siedzi na przydomowych schodach z balustradą, trzymając na kolanach notatnik. Włosy ma zaczesane do tyłu, a głowę pochyloną tak, jakby chciał uniknąć konfrontacji z obiektywem. Na jego twarzy maluje się nieśmiały uśmiech, ale wyraziste oczy w ciemnej oprawie patrzą wprost na widza tak, jakby z odrobiną satysfakcji kryły przed nim jakąś tajemnicę. Taki miał być w opowieściach tych, którzy go zapamiętali i zdążyli o nim opowiedzieć. Skryty, nieśmiały, wyobcowany. Co do jednego, mimo ogólnej niewiary w siebie, podobno miał pewność – był artystą. Artystą innym niż ci, którzy znajdowali się wówczas na świeczniku, a o których często nikt już dziś nie pamięta.
Bruno Schulz urodził się 12 lipca 1892 r. Był trzecim i najmłodszym dzieckiem Jakuba Schulza, kupca bławatnego. W domu nie kultywowano tradycji żydowskich, rodzina była polskojęzyczna. Dzieciństwo i młodość Bruno Schulza upłynęły w jednopiętrowym domu nr 12 przy Rynku, na parterze znajdował się sklep z materiałami.
Reklama
Z Drohobyczem – miasteczkiem na terenie dzisiejszej Ukrainy, znajdującym się niedaleko Lwowa – Schulz związany był przez całe życie. Uczył się w drohobyckim gimnazjum, gdzie w 1911 r. zdał maturę. Próbował studiów architektonicznych na Politechnice Lwowskiej, specjalizując się w grafice i rysunku, ale w 1913 roku zrezygnował i powrócił do Drohobycza. Wyjeżdżał rzadko, nawet jeśli mogła mu na to pozwolić sytuacja domowa lub zawodowa. Choć marzył o odległych miejscach (przypomnijmy sobie klaser z "Wiosny" – księgę pełną znaczków pocztowych z nazwami miejsc, których sam dźwięk przywoływał w wyobraźni nowe, kuszące egzotycznymi smakami i zapachami zakątki świata), wizyta w pobliskim kurorcie w Truskawcu okazywała się dla niego prawdziwą wyprawą. Tętniąca życiem kulturalnym Warszawa, przytłaczała go.
Początkowo wiązał swoją karierę ze sztukami plastycznymi. W latach 20. stworzył grafiki składające się na jego słynną "Xięgę bałwochwalczą". Wystawa schulzowskich prac w Domu Zdrojowym w Truskawcu w 1928 r. wywołała oburzenie, autora zaś oskarżano o demoralizację i szerzenie pornografii. Istotnie, były to prace głównie o tematyce erotycznej i to w szczególnym wydaniu. Na wielu z nich widnieją skarleli, poniżeni mężczyźni (nierzadko o rysach samego Schulza), klęczący u stóp długonogich dam (niektóre z nich miały twarze i figury drohobyczanek, które artysta skrycie obserwował z oddali; nic dziwnego, że twórca "Xięgi…" w pewnym momencie był zmuszony zmierzyć się z pogróżkami zazdrosnych małżonków, pewnych, że nieświadome swojej roli modelki musiały dopuścić się zdrady).
Reklama
Radość i gorączkową ekscytację dziecka, odkrywającego niemal boską moc kreacji, kiedy pokrywa kartki papieru rysunkami, Schulz opisał w opowiadaniu "Genialna epoka". Zrozumienie, że jeszcze większe możliwości twórcze dają mu język i literatura, przyszło nieco później. W oczach ówczesnych krytyków i postaci brylujących na literackich salonach bywał postrzegany jako prowincjusz, piszący osobliwe historie o ojcu przeistaczającemu się to w demiurga, to w skorupiaka. Nazywano go grafomanem nierozważnie igrającym literacko z surrealizmem, groteską, a nawet psychoanalizą, w dodatku posługującym się językiem bezwstydnie barokowym i pełnym zdumiewających metafor. Ignorowano go, szydzono z niego, odsyłano z kwitkiem, gdy pukał do drzwi wydawnictw. "Więcej Proustów nam nie potrzeba" – miał usłyszeć w jednym z nich.
Nie jest jednak prawdziwa powtarzana niekiedy legenda, jakoby to Zofia Nałkowska z własnej inicjatywy wyciągnęła opowiadania z schulzowskiej szuflady. Prawdą jest, że "Sklepy cynamonowe" opublikowano w wydawnictwie "Rój" za wstawiennictwem Nałkowskiej. Nie od razu jednak sprawy potoczyły się gładko. Schulz zabiegał o koneksje wśród wpływowych postaci ówczesnego świata kultury. Niektórych znajomych wręcz błagał, by przedstawili go Nałkowskiej. Do spotkania doszło ostatecznie za pośrednictwem rzeźbiarki Magdaleny Gross.
"Od pani zależy los mojej książki. Wiem, że jest pani przyjaciółką Zofii Nałkowskiej i jeśli pani do niej zadzwoni i poprosi ją o przyjęcie mnie, ona pani nie odmówi. Proszę, niech pani to zrobi" – pisał w liście do Magdaleny Gross w 1933 r. Nałkowska miała niechętnie zgodzić się na spotkanie. A gdy już do niego doszło, oschle poprosiła, by zostawić ją z manuskryptem samą. Po kilku godzinach zadzwonił telefon. "Jest to najbardziej rewelacyjne objawienie w naszej literaturze!" – oznajmiła Nałkowska przyjaciółce, nie kryjąc entuzjazmu. Decyzja zapadła. "Sklepy cynamonowe" zostały wydane jeszcze w tym samym roku.
Reklama
Dziś nie nazwalibyśmy Schulza feministą. Mimo czołobitnych hołdów składanym kobiecości, wyrażanych w pracach plastycznych i opowiadaniach; mimo licznych kobiet, które odegrały ważną rolę w życiu pisarza, jak wspomniane już Magdalena Gross i Zofia Nałkowska, Debora Vogel (korespondencja z nią miała być zaczątkiem idei napisania „Sklepów cynamonowych”), przyjaciółki Romana Halpern lub Anna Płockier, w końcu – wieloletnia narzeczona artysty – Józefina Szelińska, proza drohobyczanina daje dość jasno do zrozumienia, że światy męski i kobiecy są odrębne i brak między nimi porozumienia. Matka i służąca Adela z niezmordowaną stanowczością walczą o to, by życiem rządziły proste, niezmienne zasady. Narrator opowiadań – Józef i jego ojciec Jakub to mężczyźni pogrążeni w fantazjach i nęcącej wizji łamania zasad, sprzeciwiania się wszelkim prawom, łącznie z prawami natury. Młody Józef podziwia bezrefleksyjną energię Adeli, wypakowującej wiktuały przyniesione z targu lub wymiatającej pajęczyny z rogów sufitu. Adela i matka uosabiają przyziemną życiową siłę, Józef i Jakub są życiowo słabi, ale kto w gruncie rzeczy ma większe prawo do poczucia wyższości? "Troska o portfel opuściła mnie zupełnie. Ojciec, pogrążony w swych dziwactwach, zapewne zapomniał już o zgubie, o matkę nie dbałem" – wyznaje z okrutną szczerością narrator opowiadania "Sklepy cynamonowe".
Reklama
Próba ustalenia, jakim człowiekiem był Schulz, przypomina składanie obrazu z niezliczonych puzzli. Być może dziś o nim wiedzielibyśmy niewiele lub nie pamiętali go wcale, gdyby nie brzemienny w skutki przypadek. By odtworzyć przebieg zdarzeń, musimy przenieść się do okupowanej przez Niemców Warszawy, gdzie wiosną 1942 r. Jerzy Ficowski, przyszły poeta, prozaik, eseista i tłumacz, natrafia na "dziwną książkę". Tak przynajmniej opisuje mu ją przyjaciel, który wypożyczone z biblioteki "Sklepy cynamonowe" pokazuje 17-letniemu Jerzemu. Ten po pierwszej lekturze Schulza doznaje oszołomienia i ekstatycznego zachwytu. Swoje myśli dotyczące lektury zapisuje w zeszyciku, który tytułuje z namaszczeniem "Regiony wielkiej herezji". Zeszyt z notatkami z biegiem lat zaczął rozrastać się w kolejne wydania książek pod samym tytułem, poświęconych pisarzowi z Drohobycza, by w ostatecznej, dopełnionej wersji ukazać się w 2004 r. nakładem wydawnictwa Pogranicze. Młody Ficowski nie zadowolił się czekaniem na lekturę kolejnych książek Schulza, chciał poznać samego autora. Gdy po żmudnych zabiegach zdobył adres autora "Sanatorium pod klepsydrą", napisał do niego list. Nie wydaje się prawdopodobne, by Schulz zdążył go przeczytać. Niewykluczone, że gdy list dotarł do Drohobycza, pisarz już nie żył. Po wojnie jednak Ficowski nie zapomniał o swoim literackim mistrzu. Rozpoczął poszukiwania pozostałych po nim dokumentów, rysunków, listów, osób, które znały artystę i mogły podzielić się wspomnieniami. W tym celu latami zamieszczał ogłoszenia w prasie, szedł po nitce do kłębka, od jednego tropu do kolejnego. To Ficowski ustalił dokładną datę urodzenia Brunona Schulza. Zrekonstruował też okoliczności jego śmierci. Przede wszystkim jednak zainspirował rzesze czytelników i badaczy literatury na całym świecie do zainteresowania się jego twórczością. Prozę autora "Sklepów cynamonowych" przetłumaczono na 30 języków, literaturoznawcy zaś przeanalizowali najdrobniejszy aspekt twórczości pisarza z Drohobycza – od mitu dzieciństwa, przez tropy autobiograficzne po nawiązania do Kabały.
Dzięki autorowi "Regionów wielkiej herezji" wiemy, jak wyglądały ostatnie lata i miesiące życia pisarza, który planował opublikować swoją pierwszą powieść zatytułowaną "Mesjasz" (rękopis – być może nawet ukończonej już książki – nigdy nie został odnaleziony. Prawdopodobnie przejęło go gestapo, a następnie KGB).
Wydarzenia z czwartku 19 listopada 1942 roku opisywał Jerzy Ficowski na podstawie relacji świadków zdarzenia i ludzi, którzy znali i widywali Schulza w czasie wojny. Tego dnia esesmani urządzili na ulicach getta brutalną łapankę. W tle miał rozgrywać się prywatny konflikt pomiędzy Feliksem Landauem a Karlem Guentherem. Nieświadomym planowanej akcji Bruno Schulz szedł ulicą, prawdopodobnie po chleb na drogę. Podjął już wtedy postanowienie o ucieczce z getta do Warszawy jeszcze tej nocy. Nakłaniali go do tego od dawna Zofia Nałkowska i inni przyjaciele, którzy dokładali wszelkich starań, by mu to umożliwić. Schulz zbyt długo zwlekał z ostateczną decyzją. Był człowiekiem, któremu dokonywanie wyborów nawet w błahych życiowych sprawach przychodziło z trudem. Perspektywa ucieczki z getta napełniała go niepokojem i strachem przed niepowodzeniem.
Reklama
W szaleństwie ulicznej obławy "Scharfuehrer Karl Guenther odgrażał się, szukał Schulza, żeby go zabić. Skorzystał z czwartkowej akcji. (…) +Zabiłeś mojego Żyda (zgodnie z informacją podaną przez Ficowskiego, chodziło o zastrzelonego wcześniej przez Landaua dentystę Lowa – +niewolnika i protegowanego Guenthera+ – przyp. PAP), ja zabiłem twojego+. Rachunki zostały wyrównane" – czytamy w książce "Regiony wielkiej herezji".
"Wojna, wraz ze wszystkim, co przyniosła, okazała się najokrutniejsza dla narodu, z którego się wywodził. Otworzyła oczy na nieprzeczuwane ogromy nieszczęścia i zbrodni. Trapiące go przez całe życie poczucie wyobcowania i osaczenia samotnością zmieniło się w stan rzeczywistego zaszczucia; wieloletnie zagrożenie twórczej, przytulnej ciszy – ustąpiło miejsca nieustającej grozie męczeństwa i śmierci najbliższych, zanim nadeszła śmierć własna. Zginęli wszyscy, jeden po drugim. Zamordowano wszystkich profesorów gimnazjum Blatta, potem zginąć mieli kolejni inni – tysiące, dziesiątki tysięcy drohobyczan. Zginął Schulz, jeden z nich. Jakże ciasny, maleńki był krąg jego zewnętrznej biografii. Od miejsca jego urodzenia do miejsca jego zgonu jest tylko parę chwil drogi" – napisał Jerzy Ficowski. (PAP)
Autorka: Malwina Wapińska
mwp/ aszw/