Napis na murze
Reklama
Kilkanaście kilometrów od centrum Paryża na zielonych wzgórzach położona jest niewielka miejscowość Montmorency. Piękna kolegiata, stare kamieniczki i ukryte przed oczami wścibskich turystów
rezydencje francuskich arystokratów i... polski cmentarz. Od samego początku był on inny od nekropoli: łyczakowskiej, powązkowskiej, rakowieckiej czy cmentarza na Rossie. Inny, bo położony 1500 kilometrów
od „matecznika”, z którego wyszli wszyscy ci, którzy tam leżą.
Kiedy w tej miejscowości osiedlił się bohater wojen napoleońskich gen. Kniaziewicz, a wkrótce po nim jego serdeczny przyjaciel Julian Ursyn Niemcewicz, nikt pewnie nie przypuszczał,
że po wielu latach stanie się ona najbardziej polskim miejscem na zachodzie Europy. Ci dwaj starsi panowie - niekwestionowane autorytety dla emigracji - byli swoistym „magnesem”
skupiającym wokół siebie najwybitniejszych synów polskiej ziemi. W pamiętnikach Niemcewicza znajdujemy informacje, że gościł u nich książę Adam Czartoryski i bawiący towarzystwo
dowcipem Chopin. Na herbatę zaglądał „rymotwórca” Mickiewicz i poczciwy jenerał Dębiński. W pamiętniku również znalazła się wzmianka o tym, jak spacerując
po tutejszym cmentarzu, przeczytał kiedyś napis uczyniony węglem na murze: „Kiedyś trzeba tu będzie powrócić”. I faktycznie w testamentach autora Powrotu posła i napoleońskiego
generała znalazły się zapisy o tym, że pragną być pochowani w Montmorency. Ich groby stały się dla skłóconej emigracji celem corocznych pielgrzymek, do uczestniczenia w których
osobiście namawiał A. Mickiewicz.
„Na emigracji człowiek bękarcieje”
Reklama
Za niewielką cmentarną kapliczką schowany jest prosty nagrobek A. Mickiewicza. Widnieje na nim przepiękny medalion autorstwa A. Preaulta wykonany na podstawie pośmiertnej maski. Ilekroć patrzę w to oblicze, na którym widnieje grymas bólu niespełnienia, zawsze kołaczą mi po głowie słowa, które ów człek często powtarzał, że „na emigracji człowiek bękarcieje”. Gdy umierał w dalekim Konstantynopolu, tworząc polskie legiony, na łożu śmierci prosił swego spowiednika ks. Ławrynowicza, aby jego ciało spoczęło w Montmorency. On uczynił to miejsce świętym dla Polaków. On zbierał datki na nagrobki Kniaziewicza i Niemcewicza. On zorganizował fundację wieczystych nabożeństw za dusze Polaków zmarłych na obczyźnie. Śmierć nie była straszna dla niego i innych mu podobnych losem, ale świadomość, że kości zostaną złożone w obcej ziemi daleko od... „pagórków leśnych, łąk zielonych i pól malowanych zbożem rozmaitem”. Sam to czuł i rozumiał innych, dlatego starał się z tego miejsca uczynić namiastkę rodzinnego kraju. Chciał swą ostatnią wolą powrócić do tej najmniejszej ojczyzny, której granice wyznaczają kości jego towarzyszy tułaczki. Ale on w porównaniu z innymi wymodlił sobie ten najsłodszy cud. Cud powrotu na „ojczyzny łono”, bo jakże inaczej można nazwać jego drogę do krypty w wawelskiej katedrze, w jaką się udał po 35 latach od śmierci. Może właśnie dlatego ten dzisiaj już pusty grób wieszcza w Montmorency ma taką moc oddziaływania. Jego grymas z oblicza na medalionie zawsze przypominać będzie wszystkim emigrantom o tęsknocie za krajem.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Wołają za Polską
Po śmierci wieszcza w testamentach wielu Polaków zaczęły się pojawiać zapisy o tym, że chcą być pochowani na podparyskim cmentarzu. Każdy nowy grób to inna historia połączona w nieprzerwany ciąg wydarzeń z dziejów narodu. Leżą więc obok siebie: pokolenia żołnierzy napoleońskiej armii, powstańców listopadowych, styczniowych, piłsudczycy, hallerowcy, ci od generała Maczka i Andersa. Leżą obok swoich wodzów: Kniaziewicza, Dwernickiego, Sosnkowskiego. Przejmujące inskrypcje wyryte na nagrobnych płytach dziś już często trudne do odczytania „wołają za Polską”, jakby się umarli bali, że ktoś może zapomnieć, skąd tu przyszli. „Rodaku, westchnij za niego do Boga” prosi rodzina Kazimierza ze Żmigroda Stadnickiego, Wojciech Sowiński to nie muzyk to „mąż zacny Polak niezłomny, mistrz dźwięków znakomity”. „Boże, zbaw Polskę” - to zawołanie wieńczy nagrobek oficera z powstania 1831 r. Kazimierza Szwykowskiego, który jak głosi napis: „Na tułaczce doktor medycyny całe życie poświęcił Bogu, Ojczyźnie, Ludzkości”. Grób Antoniego Oleszczyńskiego malarza i rzeźbiarza przykuwa uwagę przechodniów informacją, jaką zostawili jego przyjaciele: „Nie talentu, lecz życia mu zabrakło, jedynym pragnieniem jego było, aby włożono mu do trumny paletę tę umiłowaną krakowską”. „Jeszcze kielich mojej doli wiele kropel ma. Muszę cierpieć pić powoli, wypić aż do dna” - skarży się na marmurowej płycie Delfina Potocka muza Chopina i Zygmunta Krasickiego, który rzucił dla niej rodzinną fortunę i przybył śladem miłości aż do Francji. Każdy kolejny mijany grób to inna inskrypcja choć wyrażająca tę samą tęsknotę. Są nagrobki skromne i wystawne, pojedyncze i zbiorowe mogiły - jak ta najsłynniejsza na małym cmentarzu, w której złożono ciała polskich biedaków zmarłych w zapomnieniu w przytułku św. Kazimierza w niedalekim Ivry. Pośród ich doczesnych szczątków są i te Norwida, któremu potomni kazali wyryć na nagrobnym kamieniu jego definicję ojczyzny zawartą w najprostszych słowach - „zbiorowy obowiązek”.
Polski kolebka
Takie słowa wygłosił prawie 100 lat temu francuski ks. Dumas podczas wizyty na tym cmentarzu. Jako Francuz żyjący na początku XX w. z niekłamaną fascynacją i podziwem wołał w przeddzień
I wojny światowej, w przeddzień odrodzenia Rzeczypospolitej na nowo wskrzeszając słowa Słowackiego: „Niech żywi nie tracą nadziei”.
I stało się, wypełniły się proroctwa, a modlitwy zostały wysłuchane. Ci, którzy dzisiaj są chowani na tej ziemi, nie odchodzą z tęsknoty za krajem. Co roku z 400
polskich grobów ubywają kolejne nieopłacone kwatery. Miejsca wypełniają groby Francuzów, a nawet przybyszów z Azji być może z równie dramatycznymi życiorysami, jak te
polskie z XIX i XX w. Brakuje pieniędzy na renowację nagrobków. Latem od kilku lat przyjeżdżają konserwatorzy z Kielc i w zamian za gościnę
u ks. Jerzego Dobkowskiego - misjonarza mieszkającego w Montmorency, odnawiają po jednym nagrobku. Ocalają od zapomnienia inskrypcję, nazwisko, a może całą historię.
Każdego dnia do stolicy Francji zjeżdżają dziesiątki autokarów wycieczkowych z Polski. I choć z pewnością przewodnicy opowiadają polskim turystom o Mickiewiczu
i Norwidzie, odczytują zapewne wspólnie z nimi na łuku triumfalnym wyryte nazwisko Kniaziewicza, to jednak rzadko który autokar zbacza 13 kilometrów z autostrady, aby
nawiedzić to miejsce, które pokoleniom Polaków pozwalało zachować narodową tożsamość. Dzisiaj rzadko można tu usłyszeć polską mowę. Miejsce to się zapełnia co roku jedynie w tygodniu poprzedzającym
Dzień Zaduszny. Słychać ciche rozmowy, płoną znicze. Z całej Francji przybywają rodacy, aby pochylić się w modlitewnym skupieniu nad mogiłami. Recytują wiersze Norwida i Mickiewicza.
Groby Olgi Boznańskiej, Tadeusza Makowskiego pokrywają się kwiatami. Polscy pallotyni, prowadzący opodal cmentarza „Centre du Dialogue”, zapraszają do siebie uczestników uroczystości, aby
wspominać tych, którzy miłość do ojczyzny przypłacili tułaczką. Czasem ktoś siada przy starym fortepianie w salonie i tak jak przed 150 laty zielone wzgórza Montmorency otulają znowu
dźwięki muzyki „pana Fryderyka”.