Łukasz Krzysztofka: 6 stycznia w warszawskim Orszaku Trzech Króli, który przejdzie spod pomnika Kopernika na pl. Zamkowy, Pani rodzina wystąpi jako Święta Rodzina. Co Pani czuła, gdy padła propozycja zagrania roli Matki Bożej?
Eliza Niemczyk: Wielką dumę, bo jest to dla mnie i mojej rodziny forma wyróżnienia. Ale mój mąż był przerażony. Ciągle podkreśla, że robi to dla mnie i z miłości do mnie, ponieważ publiczne pokazywanie się to dla niego trudne wyzwanie. Ale na pewno jesteśmy dumni i cieszymy się. Towarzyszy nam również poczucie, że jeżeli nasze świadectwo chociaż dla jednej osoby coś dobrego wniesie, komuś pomoże, to warto je dać.
Wcielenie się w postać Maryi to z pewnością wielkie przeżycie, ale dla Pani ma ono również bardzo osobisty wymiar…
Tak, mam doświadczenie bycia mamą Ignacego, dziecka z zespołem Downa, które nigdy nie będzie dzieckiem samodzielnym, inteligentnym, nigdy nie będzie osobą, która może zawojować świat tak po ludzku. Ignacy będzie coraz bardziej upośledzony, bo póki dziecko jest małe, to jest wesołe, nie różni się bardzo od rówieśników, ale im będzie starszy, tym bardziej będzie się różnił od nich. Więc jakby po ludzku on jest inny, to moje macierzyństwo z nim jest też inne, niestandardowe.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Możemy domyślać się, że Matka Boża też sądziła, iż wszystko jest inne, że jej macierzyństwo nie jest takie, jak je sobie wyobrażała…
To prawda. Często sobie myślę, że w przypadku Maryi również nie wszystko było według Jej planów. W tamtych czasach przecież to, że nie została ukamienowana, to był cud, że Józef jednak Ją przyjął i Jej zaufał. Więc Maryja w tamtych czasach miała bardzo trudną sytuację. Wszystko było nie tak, jak powinno być. Nie była standardową mamą. Nie miała łatwego macierzyństwa. Potem tułaczka, czyli brak miejsca na ziemi. Swoje plany podporządkowała Bożej woli.
Jak Pani przyjęła diagnozę Ignacego?
Dla mnie to było bardzo trudne doświadczenie. Miałam wtedy 28 lat i w ogóle nie brałam pod uwagę, że dziecko może być chore. W ogóle nie istniała dla mnie ta kwestia. W momencie, w którym na ekranie monitora było widać, że jest bardzo źle, przeżyłam szok. Potem sobie pomyślałam, że to się ludziom rzeczywiście zdarza, więc w sumie czemu nie nam. Byłam przerażona, bo dla mnie życie się skończyło, tak po ludzku. Wszystkie plany, które jako młode małżeństwo mieliśmy z małym dzieckiem – chcieliśmy budować dom, mąż skończyć specjalizację, ja chciałam iść na kolejne studia. Wszystkie te plany, marzenia zupełnie, przynajmniej z mojej perspektywy, legły w gruzach. Widziałam siebie jako osobę, która będzie z 30-latkiem szła za rękę, on będzie miał spodnie dresowe między kolanami, włosy tłuste. Tak widziałam swoją przyszłość, moje życie z Ignacym i byłam przerażona. Cała ciąża była trudna, ponieważ praktycznie mieliśmy już w 14. tygodniu wynik badań genetycznych, że jest chłopiec z zespołem Downa. W tamtym czasie mogliśmy dokonać aborcji. Dostaliśmy skierowanie na terminację, ale powiedzieliśmy, że dziękujemy, że nasze dziecko się urodzi. Ignacy się urodził i wszystko się zmieniło.
Reklama
A jak Pani mąż odebrał diagnozę?
Miał zupełnie inną perspektywę. Po tym, jak się dowiedział, powiedział, że – do tej pory to pamiętam – to jest najmniejsze, co nam się mogło przytrafić. Ja mówię: ale jak to? No tak, nie wiesz, jak dzieci chorują. Mogliśmy mieć syna, któremu będziemy zmieniać pieluchy do końca życia, nie będzie z nim żadnego kontaktu, będzie cały czas leżący. Możesz mieć takie dziecko. Mąż już wtedy pracował na SOR-ze dziecięcym, pracował też w Centrum Zdrowia Dziecka, na OIOM-ie, na oddziale intensywnej terapii, więc widział dzieci umierające onkologicznie, dzieci po wypadkach, po próbach samobójczych. Powtarza mi do tej pory, gdy czasami odchodzę na bok myślami i zapadnę się w negatywne myślenie, jak będzie wyglądała przyszłość Ignacego. Mówi: Ale skąd wiesz, co będzie. Mamy 11-letniego Maksa, który jest zdrowy, inteligentny, gra na instrumencie, uprawia sporty, a potrąci go samochód i będziemy mieli dziecko leżące jak warzywo. Nie wiemy, co będzie jutro. Szkoda naszej energii na rozmyślanie o tym. Po co tracić czas, przecież nie wiemy, co będzie jutro.
Czy wiara pomaga Pani w trudach dnia codziennego?
Bardzo. Myślę, że gdyby nie wiara, byłoby mi bardzo ciężko. Tak po ludzku. Jestem bardzo daleka od oceniania osób, które są niewierzące, a muszą się zmierzyć z przyjęciem dziecka niepełnosprawnego, a szczególnie niepełnosprawnego intelektualnie. Często zdarza mi się, że w chwilach trudnych odmawiam akty strzeliste. Mówię sobie na głos albo w myślach, żeby właśnie nie stracić cierpliwości, radości. Wiara pomaga mi też, żeby dostrzec, jak dużo się dostało, bo z perspektywy teraz np. tych 10 lat już mam spojrzenie na tę sytuację i mogę otwarcie powiedzieć, iż dziecko chore jest błogosławieństwem. Dlatego, że mnie w krótkim życiu, które mamy wszyscy tu na ziemi, zostało dane dużo więcej do doświadczenia i przeżycia, dużo więcej do posmakowania życia, niż na przykład rodzicom tylko dziecka zdrowego. Ja, mąż, cała rodzina mamy po prostu szansę o wiele więcej doświadczyć. Oczywiście też cięższych rzeczy, ale i tych pięknych.
Czy na drodze życia rodzinnego doświadczyła Pani pomocy ze strony osób duchownych?
Tak, mam bardzo głęboką relację z siostrami niepokalankami z Szymanowa. Skończyłam u nich liceum. To był mój drugi dom. Mój mąż mi się tam oświadczył, tam wzięliśmy ślub w sanktuarium u Pani Jazłowieckiej. Gdy dowiedzieliśmy się o diagnozie Ignasia, od razu daliśmy znać siostrom, które nas ciągle omadlają, pomagają, wspierają.
Co jest dla Pani najważniejsze w życiu rodzinnym?
Pokazać dzieciom, że przede wszystkim istotne jest „być”, a nie „mieć”, co w dzisiejszych czasach jest naprawdę trudne. Ważne, żeby wskazać dzieciom, że dużo więcej radości jest, kiedy dajemy, niż gdy posiadamy. Chciałabym, żeby one wyrosły w domu naprawdę radosnym i spokojnym. Aby gdy będą dorosłymi ludźmi i pomyślą o domu rodzinnym, rodzicach, to będą miały obraz uśmiechniętej mamy, taty, który mimo wszystko ma dla nich czas, rezygnuje też często z kariery zawodowej, żeby spędzić czas z nimi. Ważna jest także wdzięczność Bogu i ludziom za każdy przeżyty dzień i każde, nawet najmniejsze, otrzymane dobro.