Aneta Nawrot: Częstochowa, aleja Pokoju, dzielnica robotnicza. Blokowiska z podwórkami i trzepakami... W jednym z takich bloków Pan mieszkał...
Muniek Staszczyk: Moja rodzina nie odbiegała od tradycyjnych rodzin. Dzieci miały szacunek do rodziców, nauczycieli, starszych osób. Wpajano nam wartości i mówiono, „co dobre, a co złe”.
Byliśmy rodziną katolicką. Nie jakąś „ultra”, ale taką, która niedzielę – dzień święty – święciła. Obchodziliśmy święta. Podtrzymywaliśmy tradycje. Byłem ochrzczony, przystąpiłem do Pierwszej Komunii św. W tamtych, młodzieńczych czasach moje „ostatnie spotkanie z Bogiem” było w momencie przystąpienia do bierzmowania. Pamiętam, że przyjąłem imię Robert. Sam nie wiem dlaczego. Nawet niedawno sprawdzałem, kim był św. Robert i czy w ogóle był. Było ich kilku.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
A Jasna Góra?
Uważałem, że to normalne, że jest, bo przecież chodziłem z babcią na spacery... Normą był też dla mnie Cudowny Obraz. Jako dziecko, a nawet już jako nastolatek nie zdawałem sobie sprawy, że spoglądanie na oblicze Matki Bożej Częstochowskiej to wielki przywilej, który nie każdemu jest dany. Jak się coś ma od zawsze, to bierze się to za normę. Wtedy nie mogłem też ogarnąć i zrozumieć fenomenu pielgrzymek: iść kilkaset kilometrów, aby upaść na kolana przed obrazem? Modlić się do Czarnej Madonny, leżąc krzyżem? Nas, młodych ludzi, to śmieszyło. Jako nastolatek nie miałem żadnej refleksji...
Żadnej?
Pojawiło się coś na kształt refleksji i przyszło bardzo niespodziewanie podczas pierwszej wizyty Jana Pawła II w Częstochowie. Wówczas – tak podświadomie – poczułem, że jest to wielkie wydarzenie, szczególnie duchowe. Zdałem sobie sprawę, że muszę być wtedy na Jasnej Górze. Poszedłem wraz z całą szkołą. I pamiętam, że my, tacy „antykatole”, byliśmy jacyś wyciszeni, skupieni... Każdy tę wizytę przeżywał po swojemu.
Zaraz po maturze: kierunek – Warszawa...
Zdałem na polonistykę i obiecałem rodzicom, że skończę studia. Mój zespół T.Love już działał, ale wtedy grało się dla grania, bo kasy z tego nie było. To były burzliwe czasy komunistyczne, szalone lata studenckie, rewolucje społeczne... Wiadomo, że studenci dzielą się na tych, którzy udzielają się w kołach naukowych, oraz tych, którzy obok nauki ostro imprezują. Należałem do tej drugiej grupy. To były czasy, kiedy byłem daleko od Boga, a można powiedzieć, że w swojej twórczości w pewnym stopniu nawet Go opluwałem. Co tu dużo mówić, ważniejsze były wówczas alkohol, używki i rock’n’roll. Była totalna anarchia seksualna, dziewczyny i głupio pojmowana wolność. Kto wtedy z moich znajomych myślał o Bogu, o wierze? A jednak wtedy znów pojawił się taki moment...
Gdzie?
W Izabelinie.
Reklama
Co się wówczas stało?
Wtedy uznałem, że „coś dzieje się po coś”. W Izabelinie mieliśmy nagranie. Przed nami nagrywała dwójka artystów. Nie miałem jeszcze auta. Po nagraniu zapytałem, czy mogą mnie podrzucić do Warszawy. Zgodzili się i jak to w drodze, tak sobie rozmawialiśmy. W pewnym momencie ten facet – do dzisiaj nie wiem, kim on był i jak się nazywał – zapytał mnie: „Dla kogo śpiewasz?”. „Dla ludzi” – odpowiedziałem. Nie odpuszczał i pytał dalej: „A nie mógłbyś śpiewać dla Boga?”. Dla Boga? Ja rockman, Jarocin i te sprawy, a on mi wypala z tekstem: „dla Boga”. I co, rock’n’rolla mam dla Boga śpiewać? Wydawało mi się, że facet trochę odjechał, zadając takie pytania. Wysiadłem w Warszawie. Podziękowałem i nie myślałem o tym, co on powiedział, ale minęły 4 lata...
Reklama
I?
I wszystko się pięknie rozwijało, jeśli chodzi o życie zawodowe. Działał T.Love, działał drugi zespół – Szwagierkolaska. Odnosiliśmy sukcesy. Zaczęliśmy zarabiać kasę. Cały czas w trasie. Koncerty, alkohol, używki, bardzo luźne podejście do „tych spraw” i balangi do rana. Mieliśmy już przygotowany materiał na nową płytę Prymityw. Prawie całość, bo brakowało nam jednego utworu. Nie miałem pomysłu. Wtedy mój basista powiedział: „Muniek, napisz o Bogu”. „No, co ty, Nozim, o Bogu?” – zapytałem. Następnego dnia było pięknie, słonecznie. Wróciłem z koncertu i nie mogłem do siebie dojść po kolejnej balandze. Moja żona z dziećmi byli na dworze. Bawili się, śmiali... i w tym momencie, siedząc pod kocem i drżąc z zimna, z niemocy, zacząłem się zastanawiać: „dlaczego nie jestem z moją rodziną, z tymi, których kocham, którzy mnie kochają, których potrzebuję i którzy mnie potrzebują?”. Rozpłakałem się i zacząłem prosić Boga, aby na mnie spojrzał, aby „coś” zrobił. I w głowie zaczęły mi się układać słowa: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym...”. Stały się one swego rodzaju kluczem. To był pierwszy krok, a może zrozumienie, że Bóg wchodzi do mojego życia. I od tego czasu, obok koncertów komercyjnych, zacząłem również grywać w kościołach, dla bezdomnych, w więzieniach... Chcieli mnie słuchać, a ja – tak czułem – miałem przekaz, można powiedzieć z „samej Góry”.
Reklama
Jeśli chodzi o umocnienie mojej wiary, to ważny był dla mnie rok 1998. Można powiedzieć, że w show-biznesie byłem umocniony. Sukcesy T.Love, sukcesy Szwagrakolaski. Chłopaki nie płaczą stało się superprzebojem. Znów życie na pełnych obrotach: balangi, alkohol, zero hamulców... Ale już Bóg był w moim życiu. Już się coś tliło. Któregoś dnia zadzwonił telefon. Po drugiej stronie usłyszałem głos o. Wojciecha Jędrzejewskiego, dominikanina, który zaprosił mnie, abym przyszedł na organizowaną przez niego Mszę dla młodzieży. Nie bardzo miałem ochotę. Powiedziałem mu, że mnie żadne oazowe klimaty nie kręcą. On nie odpuszczał: „Przyjdź, zobacz i wtedy podejmiesz decyzję” – powiedział. W końcu się zebrałem i poszedłem. Zobaczyłem przystojnego faceta w habicie i inteligentną młodzież, która chce żyć według Bożych praw i chce chłonąć Boga i wiarę. Zacząłem rozmawiać z tą młodzieżą... Podeszła do mnie dziewczyna i zapytała: „Dlaczego ty namawiasz ludzi do śmierci, do samounicestwienia?”. Zaprzeczyłem, byłem nawet nieco zbulwersowany jej słowami. Ale ona nie dała się zbyć i ciągnęła dalej: „No jak? Przecież śpiewasz o swobodnym życiu, używkach, źle pojmowanej wolności... Młodzi ludzie, którzy utożsamiają się z twoją twórczością, wierzą ci, myślą, że to jest super. A ty ich wystawiasz, bo przekazujesz im receptę na śmierć. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?”. Początkowo poczułem się dotknięty, ale opowiedziałem o tej rozmowie o. Wojtkowi: „Chłopie, nikt mi nigdy nie zadał takiego pytania. Te dzieciaki są niesamowite”. Zacząłem się zastanawiać nad słowami tej dziewczyny. A Wojtek poszedł jeszcze dalej i zapytał mnie, czy nie chciałbym się wyspowiadać. Ja nie byłem przez 20 lat u spowiedzi, a on wyskoczył z takim tekstem... Dostrzegł moje zawahanie i szybko dodał, że nie muszę przychodzić do konfesjonału. Może mnie wyspowiadać np. w pokoju. Zgodziłem się. Po tej spowiedzi poczułem się, jakby co najmniej 20-kilogramowy ciężar ze mnie spadł. To było coś niesamowitego. Strach był niepotrzebny, a ulga na duszy – nie do opisania.
Jakoś dojrzałem do tego, że jestem doświadczonym chrześcijaninem i z każdym dniem się w tym upewniam. Kolejnym takim wielkim przełomem była moja choroba. W Londynie dostałem wylewu. Nie wiem, ile godzin leżałem w hotelowym pokoju, zanim mnie znaleziono i zabrano do szpitala. To chyba też był cud, bo w zasadzie wyszedłem z tej choroby – na którą latami sam pracowałem – bez szwanku. Kiedy się obudziłem w szpitalu i wróciła mi świadomość, zorientowałem się, że mam przy sobie obrazek Całunu z Manoppello, który jest uważany za oryginał chusty św. Weroniki, ale wierzę, że wtedy Bóg nade mną czuwał, a wcześniej dawał mi znaki. Tak mniej więcej miesiąc przed tą chorobą miałem jakiś taki niepokój, odczucie, że coś się stanie. Nie potrafiłem tego nazwać. Czy to było przeczucie? Nie wiem. Nie potrafiłem się skupić, opanować, „nosiło mnie”. Teraz, po latach, jestem przekonany, że Najwyższy powierzył mi jeszcze jakieś zadanie tutaj, na ziemi, i muszę je wypełnić...
Reklama
Może to był Pana Anioł Stróż?
Może i tak, ale moim Aniołem Stróżem na ziemi jest moja żona Marta. Opatrzność, zsyłając mi ją i stawiając na drodze mojego życia, wiedziała, co robi. Marta potrafiła mi wszystko wybaczyć i zawsze być przy mnie. Nie zawiodła nawet w najtrudniejszych chwilach mojego życia. Była poddawana tylu próbom, nie tylko przez moje wybryki, ale też przez życie, i nigdy nie zawiodła. Marta pochodzi z katolickiej rodziny. Od dziecka wpajano jej wartości chrześcijańskie, którymi kieruje się w życiu. Mimo że nie było mnie w domu całymi tygodniami, moja żona wychowała nasze dzieci na wspaniałych ludzi. Mój syn Jan z potrzeby duszy każdego dnia jest na Mszy św., a córka w czystości dotrwała do zamążpójścia. Widzę, że dzięki Bogu i Marcie, teraz już jako dojrzały i doświadczony mężczyzna, mogę brać przykład z moich dzieci.
Najlepsze podziękowanie Bogu, jakie może złożyć chrześcijanin, to życie według Bożych zasad.
Tak właśnie staram się żyć. Dzięki namowom zaprzyjaźnionego księdza pojechaliśmy z Martą do Medjugorie. Tam naszą przewodniczką była Polka – znajoma księdza – Agnieszka. Wręczyła nam różańce do rąk i powiedziała, żebyśmy poszli na Górę Krzyża i tam się pomodlili. Poszła z nami. Początkowo denerwowali mnie idący z kilku stron ludzie. Każdy się modlił, różne języki... Czułem, że się nie skupię. Kiedy dotarliśmy pod krzyż, powiedziała, żebyśmy odmówili Różaniec. Byłem przerażony. Po pierwsze dlatego, że nie potrafiłem odmawiać Różańca, po drugie – jedna dziesiątka wydawała mi się bardzo długa, a co dopiero całość. Nauczyła mnie i zacząłem się modlić. Nie słyszałem już głosów innych, słyszałem tylko swoją modlitwę i nie wiem, kiedy udało mi się odmówić całość.
Teraz modlę się każdego dnia i dziękuję Bogu za to, że mnie nie opuścił i dał mi szansę. W salonie mam dużych rozmiarów replikę wizerunku Chrystusa z Manoppello. Bóg obdarzył mnie doskonałą żoną, wspaniałymi dziećmi i cudowną wnuczką Romą... Mam Mu za co dziękować.
Muniek Staszczyk ukończył Wydział Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Człowiek wielu talentów: piosenkarz, autor tekstów, poeta, producent muzyczny, dziennikarz i pisarz. Był ambasadorem Światowych Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 r.