Reklama

Tygodnik

Śmierć nie kończy życia

Nigdy nie zabiegał o popularność i sławę. Znany jest z dobroci i poczucia humoru. Żołnierz Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego. Bohater, który o wolną Polskę walczył od najmłodszych lat. Ksiądz kapitan Bogdan Kończak z Szamotuł w specjalnym wywiadzie dla „Niedzieli” opowiada o swoim życiu.

Niedziela Ogólnopolska 14/2022, str. 24-25

[ TEMATY ]

wywiad

Krzysztof Tadej

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

Ks. kan. Bogdan Kończak: O czym będziemy rozmawiali?

Krzysztof Tadej: O wojnie, Powstaniu Warszawskim, przemijaniu…

O przemijaniu? Mam dopiero 92 lata! (uśmiech).

I niesamowite przeżycia. Niestety obecne czasy nie są optymistyczne. Oprócz pandemii światu grozi wojna. Teraz, kiedy rozmawiamy, Rosjanie mogą w każdej chwili zaatakować Ukrainę.

To bardzo poważna sytuacja. Nie każdy zdaje sobie z tego sprawę. Co to jest wojna? To po prostu mordowanie ludzi! Mordowanie! Nic innego. Diabelski pomysł. Bezsensowny. Jeśli Putin wyda rozkaz wkroczenia na Ukrainę, to przecież Ukraińcy będą się bronili. Część z nich zginie, ale również zginą rosyjscy żołnierze. Po co to wszystko? Po to, żeby ktoś powiedział, że ma więcej ziemi, że kraj powiększył? Za cenę ludzkiej krwi i pozbawienia życia niewinnych ludzi? Powtórzę jeszcze raz, to bezsensowne działanie. Wojna to nie przygoda znana z filmów i telewizji. Wojna to śmierć, niewyobrażalne cierpienie, głód i materialne zniszczenia. Wiem, co mówię. Widziałem to na własne oczy. Ja to wszystko przeżywałem. Już w pierwszym miesiącu II wojny światowej widziałem, jak zabijano Polaków.

Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa, 1 września 1939 r., mieszkał Ksiądz w Modlinie.

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

Tam się urodziłem i wychowałem. Mój ojciec był oficerem w 1 Pułku Saperów w Modlinie. Odpowiadał w koszarach za sprawy ekonomiczne, za zaopatrzenie i wyposażenie wojska. Dzień po wybuchu wojny, 2 września, ewakuowano z Modlina rodziny wojskowych. Było takie przekonanie, że należy jechać na wschód Polski i tam przeczekać uderzenie Niemców. Moja mama, brat i ja zostaliśmy razem z innymi rodzinami przewiezieni do Kamienia Koszyrskiego. To miejscowość w dawnym województwie poleskim położona zaledwie 20 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. W Kamieniu Koszyrskim planowana była też koncentracja naszego wojska, które miało się przegrupować i uderzyć na Niemców. Ale wtedy usłyszałem, że nic takiego nie nastąpi. Nikt nie dostarczał broni. Żołnierze mieli pojedyncze naboje w karabinach.

17 września Rosjanie wkroczyli do Polski.

Nastąpił zdradziecki atak ze wschodu. Postanowiono natychmiast przewieźć rodziny wojskowych do Kowla. Kolej jeszcze funkcjonowała. Tam, każdy miał zdecydować, co robić dalej. Czy jechać do Warszawy, do Lwowa, czy w innym kierunku. Podstawiono pociąg towarowy, bez dachu. I tak ruszyliśmy. W połowie drogi usłyszałem krzyk. Ludzie wskazywali na niebo. Zobaczyłem dwa zbliżające się samoloty. Przeleciały nad nami, zakręciły i po chwili pojawiły się jakieś czarne punkciki. Wszyscy wołali: „Ulotki, ulotki”. Szybko okazało się, że to bomby. Całe szczęście, że spadły w lesie. Rosjanie jednak nie rezygnowali. Ponownie zaczęli atakować pomimo ogromnej białej flagi umieszczonej na lokomotywie. Pociąg zwolnił i wybuchła panika. Niestety, w tym momencie wyjeżdżaliśmy z lasu na otwarte pole. Kobiety z dziećmi zaczęły wyskakiwać z pociągu. Wiele osób biegło do lasu, żeby tam się ukryć. Samoloty z czerwoną gwiazdą obniżyły lot i… (w oczach Księdza pojawiają się łzy) Rosjanie zaczęli strzelać do dzieci, do biegnącej młodzieży, do kobiet. Rżnęli seriami bez litości, choć widzieli do kogo strzelają.

Moja mama była na tyle rozsądna, że schowała się z bratem i ze mną pod pociąg. Jak nadlatywały samoloty, przechodziliśmy pod wagonem na drugą stronę. To ocaliło nam życie. Widziałem kilka metrów od nas, jak ludzie umierali. Koleżanka mamy, pani Krzyżanowska jechała z dwoma chłopcami. Została zabita, a jeden z synów podczas wyskakiwania stracił nogę. Pociąg po niej przejechał. Ten chłopiec leżał niedaleko mnie, a dalej jego noga…

Nie wiem, ile trwał ten atak, ale w końcu samoloty odleciały. Na polu wszędzie widziałem zwłoki. Szukaliśmy rannych. Zdejmowałem z siebie co się dało, żeby im pomóc i zatamować krew. W pewnym momencie zobaczyłem matkę, która trzymała w swoich rękach malutkie dziecko. Okazało się, że ta pani była martwa, ale jej dziecko żyło. Dalej widziałem inną sytuację. Kobieta była ranna i mocno przytulała dziecko, które było zabite. Przeżyłem szok. Miałem ukończone 10 lat, ale muszę panu powiedzieć, że szybko wydoroślałem.

Co się działo później?

Obok była jakaś wioska. Pamiętam, że była tam cerkiew. Przybiegli ludzie. Zobaczyli trupy, zaczęli pomagać rannym. Potem należało pochować zmarłych. Ludzie z wioski robili trumny. Wkładano do nich po 2-3 osoby. Jak były dzieci, to nawet cztery ciała. Następnego dnia po południu odbył się pogrzeb. To co się tam działo, nie da się opisać słowami. Słyszałem jeden krzyk i rozdzierający jęk...

Tyle lat minęło, a ja ciągle widzę te twarze… I modlę się za zamordowanych ludzi. Za niewinne kobiety, dzieci. Bardzo chciałbym, żeby ktoś upamiętnił to miejsce. Odwiedził ich groby, złożył kwiaty, zapalił znicze. Czytałem wiele wspomnień, ale nie znalazłem żadnej wzmianki o tym dramacie. Zapadła cisza. To bardzo przykre. Ostatnio pisałem do IPN-u. Spytali, jak nazywa się ta wieś. Leży na trasie między Kamieniem Koszyrskiego a Kowlem. Ale może ktoś odnajdzie to miejsce i uczci zabitych Polaków?

Co się działo z Księdzem po tym zdarzeniu?

Z mamą i bratem wróciliśmy do Warszawy. W dzielnicy Słodowiec mieszkała babcia. Ale nie znaleźliśmy ani jej, ani domu. Po prostu nic po tym budynku nie zostało. Później, po różnych perypetiach zamieszkaliśmy u cioci przy ul. Harcerskiej 6 na Żoliborzu. Też przeżywała dramat. Jej męża Niemcy wywieźli do Auschwitz i tam zmarł.

Reklama

Po powrocie do Warszawy, szybko zaczął Ksiądz współpracować z Armią Krajową.

Obok nas, przez ścianę, mieszkał płk Szulc-Holnicki z Poznania, oficer Armii Krajowej. Zostałem jego gońcem do przekazywania tajnych wiadomości. Miał swoich informatorów w policji. Od nich otrzymywałem jedno lub dwa zdania do przekazania. Później przychodziłem do pułkownika i wszystko relacjonowałem, a on przekazywał informacje wyższej władzy.

Byłem też posłańcem ks. Wacława Palasika , który również należał do AK. Nieraz otrzymywałem od niego informacje. Np. kiedyś wieczorem powiedział: „Jutro na Bielanach u ojców marianów będzie rewizja”. Pojechałem do zakonników z samego rano pierwszym tramwajem. Na Bielanach prowadzili gimnazjum. Uprzedziłem o rewizji. Pytali, jak się nazywam, skąd jestem, kto mnie przysłał. Nie mogłem tego powiedzieć. Przekazałem tylko to jedno zdanie.

Kogoś tam ukrywali?

Tego nie wiem. W tamtych czasach lepiej było nie wiedzieć. Gdyby Niemcy kogoś złapali, to zaczynały się tortury. Dlatego im mniej się wiedziało, tym lepiej. Nie znaliśmy też swoich nazwisk, tylko pseudonimy. Miałem pseudonim „Kodan”.

Kiedyś opowiadał Ksiądz, że przeżył II wojnę światowej tylko dzięki Opatrzności Bożej.

Dawno powinienem być w grobie. W czasie Powstania Warszawskiego przynajmniej 5 razy powinien odbyć się mój pogrzeb. Cud, że przeżyłem. Wszystko zawdzięczam Opatrzności Bożej.

Pierwsza groźna sytuacja miała miejsce już w dniu wybuchu Powstania, 1 sierpnia 1944 r.

Wszyscy są przyzwyczajeni, że Powstanie wybuchło w Warszawie o godz. 17. Ale u nas w dzielnicy Żoliborz było inaczej. Tam, gdzie mieszkałem, przy ul. Harcerskiej 6, dwie godziny wcześniej, około 15., usłyszałem z kolegami hałas i strzały w oddali. Po chwili zobaczyliśmy jak przez ogródki biegnie z bronią gromada naszych chłopaków. Krzyknęli do nas: „Uciekajcie, zaraz będą tu Niemcy” i pobiegli dalej. Wkrótce zobaczyliśmy czołgi. Sąsiad szybko zareagował: „Jak przyjdą Niemcy, to wezmą się za was. Chodźcie ze mną”. Było nas kilku chłopaków czekających na wybuch Powstania. Mieliśmy po 14-18 lat. Sąsiad był handlowcem i pod podłogą w mieszkaniu miał schowek na towary. Odsunęliśmy stół, dywan i tam się schowaliśmy. Reszta mieszkańców pobiegła do piwnicy. W schowku było bardzo mało miejsca. Leżeliśmy obok siebie. Po chwili Niemcy zaczęli strzelać. Pierwsze pociski wpadły do mojego mieszkania, gdy leżeliśmy w schowku po drugiej stronie. W domu zawaliły się niektóre ściany, a nad wszystkim unosił się kurz. W skrytce zaczęło brakować powietrza. Zaczęliśmy się dusić. Straciłem przytomność. Po jakimś czasie czołgi odjechały i ludzie przybiegli nas wyciągać. Jak mnie zobaczyli, to zaczęli reanimować. To cud, że wróciłem do życia. Jak mi było lepiej, to poszedłem zobaczyć nasze mieszkanie. Meble były roztrzaskane, zburzona kuchnia, połamane okna, część ścian działowych się zawaliła. Została jedna na której wisiał obraz Matki Bożej Częstochowskiej. To widzę, jakby było dzisiaj. Wszystko zniszczone, sterta gruzów. Inne obrazy pospadały, a z tej ściany spokojnie patrzyła na mnie Matka Boża. To było niezwykłe przeżycie.

Po tej dłuższej chwili pobiegłem do naszego oddziału, a rodzina musiała poszukać innego miejsca do zamieszkania.

W jakim ugrupowaniu walczył Ksiądz podczas Powstania Warszawskiego?

Byłem w służbie OPL–u, czyli w Obronie Przeciwlotniczej, która już istniała przed powstaniem. Znajdowaliśmy się na terenie II Obwodu Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej przy ul. Hozjusza 2, tuż obok kościoła św. Stanisława Kostki. Nie byłem na pierwszej linii, ale miałem dużo różnych zadań. Prowadziliśmy rozpoznanie terenu, żeby zbadać, gdzie są Niemcy, przynosiliśmy wodę i żywność, chowaliśmy zwłoki, pomagaliśmy ludności cywilnej. Każdy dzień przynosił coś innego. Np. z naszym oddziałem staliśmy przy placu Wilsona. Niemcy od jakiegoś czas ucichli, nie strzelali. Zostałem wyznaczony z kolegą do rozpoznania terenu. Naci koledzy zaczęli nas całować na pożegnanie. Mówię do niego: „Ale nas kochają”. A on: „Bo wiedzą, że nie wrócimy”. Ruszyliśmy sprawdzić, gdzie są Niemcy. Po drodze spotkaliśmy jakiegoś mężczyznę. Powiedział, że Niemcy wycofali się w kierunku Bielan. Po chwili usłyszeliśmy wystrzały niemieckich pocisków. M. in. uderzyli w budynek, gdzie zostali chłopcy z naszego oddziału. Budynek się zawali. Jak wróciliśmy zobaczyliśmy, że nikt nie przeżył.

Jakie były jeszcze inne trudne sytuacje, których Ksiądz nigdy nie zapomni?

Opowiem o dwóch zdarzeniach. Minął tydzień od wybuchu Powstania, kiedy ponownie zobaczyłem się z rodziną. Ciocia poprosiła, żebym poszedł do naszego zburzonego mieszkania i w rumowisku odnalazł szafę, gdzie była odzież, ręczniki i bielizna. Bardzo tego brakowało. Wybraliśmy się tam z moją kuzynką, córką cioci, 10–letnią Alą. Jak już dochodziliśmy do kamienicy, Niemcy rozpoczęli ostrzał. Widziałem, jak kule skakały wokół nas. Schowaliśmy się za stojące drzewo. Kuzynka zaczęła strasznie krzyczeć. Bardzo się bała. Zasłaniałem ją swoim ciałem, uspokajałem. Niestety nie wytrzymała nerwowo, wyrwała się i wybiegła na ulicę. Ja za nią. Koło głowy słyszałem gwizd pocisków, ale dobiegliśmy do budynku i nie zostaliśmy nawet draśnięci. Uważałem, że tak się stało dzięki Opatrzności Bożej.

Innym razem, w czasie Powstania poszliśmy z kolegą po wodę. W jednym z ogrodów, przy Placu Inwalidów, była pompa ręczna i stamtąd przez cały dzień nalewaliśmy ją do wiader i nosiliśmy do ludzi ukrywających się w piwnicach. Gdy niosłem wodę, zaczął się ostrzał. Znalazłem się pod gradem kul. Wiedziałem, że muszę się schować, bo inaczej zginę. Schyliłem się, żeby postawić wiadra i dokładnie w tym momencie tuż nade mną przeleciał duży niemiecki pocisk. Po chwili zobaczyłem, że uderzył w ulicę, dosłownie 2 metry ode mnie. Zrobiła się ogromna wyrwa, ale ten pocisk nie wybuchł. Gdyby stało się inaczej, to byśmy dzisiaj nie rozmawiali. Wtedy częściowo straciłem słuch. Byłem zakrwawiony, bo po uderzeniu pocisku rozprysły się kamyczki i poleciały w moją stronę. Ale udało mi się ponownie przeżyć. Gdybym się nie schylił, gdyby bomba wybuchła… Nie miałem czasu na rozmyślania, bo trzeba było wracać do oddziału. I tak, idąc ze strużkami krwi, doszedłem do kościoła św. Stanisława Kostki. Kościół, po niemieckim ataku, płonął.

Reklama

To kościół, w którym w latach 80. ubiegłego wieku odprawiał msze św. za ojczyznę ks. Jerzy Popiełuszko. Przy ambonie w tym kościele wygłaszał słynne kazania. Ten święty kapłan pochowany jest przy tej świątyni.

Wyjątkowe, szczególne miejsce.

Powróćmy do 1944 r. Dobiega Ksiądz do tego kościoła i…

Zobaczyłem kłębu dymu na dachu. Zrozpaczony proboszcz, ks. Stefana Ugniewskiego krzyczał do mnie i kolegi: „Chłopcy, ratujcie Matkę Boską w kaplicy!”. Wskoczyliśmy do środka. Za nami biegli ludzie, którzy mieli ratować organy. Pobiegliśmy do kaplicy, gdzie znajdował się obraz Matki Bożej Częstochowskiej, Królowej Polski. Tam była przepiękna kopia wizerunku z Jasnej Górze, z koroną i sukienką z kamieniami szlachetnymi (obecnie nazywana obrazem Matki Bożej Żoliborskiej – przyp. red.). Wskoczyłem na ołtarz i zacząłem otwierać szklane zabezpieczania. Nade mną zobaczyłem wypaloną dziurę w dachu i dużo dymu. Dołączył kolega. Chcieliśmy ściągnąć obraz, ale ten nawet nie drgnął. Okazało się, że nie jest zawieszony na gwoździach, ale z tyłu znajdują się specjalne umocowania. Szarpaliśmy się kilka minut. Pojawił się ogień. Czarny dym wypełnił kaplicę. Zaczęliśmy się dusić. Iskry też padały już na obraz i na nas. W końcu udało się go oderwać. Proboszcz stał przed plebanią. Jak zobaczył obraz, to on, starszy człowiek, padł na kolana i płakał jak dziecko. Później pocałował obraz i poprosił, żebyśmy zanieśli go do piwnicy, gdzie urządzono prowizoryczną kaplicę i gdzie znajdował się Najświętszy Sakrament.

Ten obraz jest do dzisiaj w tym kościele. Gdy przyjeżdżałem do Warszawy zawsze się przed nim modliłem. I prosiłem: „Matko Boża, ja cię kiedyś uratowałem, to teraz ratuj mnie!” (uśmiech).

Po 63 dniach walki Powstanie upadło. To był najgorszy dzień w życiu Księdza?

Na pewno jeden z najtrudniejszych. Walczyliśmy przecież po to, żeby zwyciężyć. Walczyliśmy o wolną Polskę. Dzisiaj, po latach, kiedy słyszę pytania, czy Powstanie Warszawskie powinno wybuchnąć odpowiadam, że tak musiało się stać. Musiało! Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na jego rozpoczęcie. Widzieliśmy, że Niemcy wycofują się na zachód. Przez Warszawę przejeżdżali na wozach niemieccy żołnierze z bronią. Dochodziły informacje, że Rosjanie zaraz wkroczą do stolicy. Każdy z nas przez lata wojny widział okrucieństwo Niemców – jak wieszają ludzi na ulicach, strzelają do niewinnych osób, zsyłają do obozu. Chyba każdy z walczących miał w rodzinie kogoś, kto zginął lub został ranny. Walka o wolną Polskę, to było coś oczywistego.

Jakie były losy Księdza po kapitulacji?

Niemcy złapali mnie i razem z innymi powstańcami wyprowadzali z Warszawy. Na Woli, kiedy była chwila postoju, jedna z pań stająca przy drodze z wodą powiedziała: „Panowie, uciekajcie! Wszystkich wywożą do obozu do Niemiec. Uciekajcie, tam podobno zabijają!”. Przy pierwszej nadążającej się okazji uciekliśmy z kolegą. Do końca wojny ukrywaliśmy się w różnych miejscach.

Po wojnie, w czasach w czasach PRL-u, o Powstaniu i powstańcach próbowano zapomnieć. Zapanowała cisza. Żołnierzy Armii Krajowej traktowano jak wrogów. Prześladowano tych, którzy narażali życie dla Polski. Warto pamiętać, jak było, gdy rządzili komuniści. Dopiero jak przyszła „Solidarność”, to się zmieniło. Komuniści prześladowali też kapłanów. Doświadczałem tego.

Reklama

To znaczy?

Urząd do spraw Wyznań traktował mnie jak wroga socjalizmu. Pracowałem wtedy w Poznaniu. W kazaniach mówiłem o Bogu, o wartościach, o patriotyzmie i o zbliżającym się Millenium. Nawiązywałem do pięknych kart historii Polski. To nie podobało się władzy. Ciągle były spięcia. Mój biskup trzykrotnie podpisywał dekret – moją nominację na proboszcza w różnych parafiach, ale władze się nie zgadzały. Biskup w końcu zaprosił mnie do siebie i szczerze powiedział, że muszę opuścić Poznań. Zostałem przeniesiony do małej parafii w Kucharach k. Kalisza. Tam miałem mówić spokojniejsze kazania. Władze znowu nie zgodziły się, żebym był proboszczem. Biskup zmienił dekret wpisując, że będę administratorem. Władze zaprotestowały. Biskup dopisał słowo „tymczasowy” i objąłem parafię.

Nękanie dotyczyło nawet najprostszych spraw. Np. w mojej pierwszej parafii w Luboniu-Żabikowie k. Poznania, w jednej z sal kinowych odbywały się próby chóru. Przed świętami zorganizowałem tam spotkanie opłatkowe. Osoby z chóry przyszły z dziećmi i było bardzo miło. Później zostałem wezwany do Urzędu do spraw Wyznań w Poznaniu. Gdy się przedstawiłem, człowiek, który zajmował się sprawami religijnymi, dostał furii. Biegał po pokoju i krzyczał, że zwariowałem, bo na takie zgromadzenia trzeba mieć zezwolenie. Na mnie – powstańcu, krzyki nie robiły wrażenia. Byłem jednak zdziwiony, że człowiek, który dostał trochę władzy może tak szaleć. I to urzędnik państwowy w kraju, w którym zagwarantowana jest wolność religijna.

A teraz? Czy we współczesnej Polsce coś Księdza niepokoi?

Kilka spraw. Np. brak szacunku między naszymi politykami. Dla mnie to proste. Zawsze będzie rząd i opozycja. Rząd nigdy nie będzie idealny i będzie popełniał błędy. Opozycja, co oczywiste, będzie te błędy wytykała. Niepokoi mnie jednak ogromna walka między politykami. Te wzajemne oskarżenia, kłótnie. Jeśli pan ma w jakiejś sprawie inne zdanie, to mamy się bić, krzyczeć na siebie i przeklinać? Jaki miałoby to sens? Można spokojnie rozmawiać i wymieniać swoje argumenty. Z miłością i serdecznością wobec drugiego człowieka. Nie traktując innych jak wrogów. Wzajemne okazywanie szacunku powinno być czymś normalnym. U nas tak niestety nie jest.

Na początku rozmowy mówił Ksiądz, że ma dopiero 92 lata. Czy w takim wieku Ksiądz jest szczęśliwy?

Niczego mi nie brakuje. Jestem pod opieką sióstr ze Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Marii, które tu, w Szamotułach, prowadzą internat, pomagają niepełnosprawnym, osobom starszym i tym, którzy są najbiedniejsi. Siostry są wspaniałe. Moi wierni wciąż o mnie pamiętają i okazują wiele dobroci. Codziennie odprawiam mszę św. i dużo się modlę. Jak mógłbym nie być szczęśliwy?

A są też smutne chwile … Kiedy wstąpiłem do seminarium, było nas 50. Z tej grupy żyję tylko ja. Odchodzą powstańcy, znajomi, rodzina. Niedawno zmarła moja kuzynka, Wanda Ratajczak. Taka dobra, uśmiechnięta osoba, optymistka. Często godzinami rozmawialiśmy przez telefon. O przeszłości, o Wileńszczyźnie, skąd pochodziła. Z kim ja teraz będę rozmawiał?

Z drugiej strony, będąc przez 25 lat proboszczem w Szamotułach, odprowadziłem na cmentarz wielu ludzi. Na pogrzebach powtarzałem, że życie jest tylko przygotowaniem do spotkania z Panem Bogiem. Śmierć nie kończy życia, ale je zmienia. Pomału już się pakuję i myślę co zrobi ze mną Pan Bóg, któremu ofiarowałem całe życie. Chyba mnie nie ukarze? Jeśli nawet posłałby mnie do piekła, to co bym tam robił? Oczywiście wszystkich bym tam nawracał (uśmiech).

2022-03-29 12:16

Ocena: +9 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Bp Pikus: Relacje polsko-rosyjskie uzdrowić może modlitwa, post i jałmużna

[ TEMATY ]

wywiad

bp Tadeusz Pikus

Ks. Artur Płachno

O diecezji drohiczyńskiej jako miejscu pokojowego spotkania katolicyzmu z prawosławiem - mówi KAI bp drohiczyński Tadeusz Pikus. Mówi też o trudnościach w dalszym dialogu pomiędzy Kościołem katolickim w Polsce a Rosyjskim Kościołem Prawosławnym, gdyż ten ostatni nie cieszy się autonomią od państwa. Dodaje, że polsko-rosyjskie relacje może uzdrowić modlitwa, post i jałmużna.

KAI: Od 25 maja br. jest Ksiądz Biskup pasterzem diecezji drohiczyńskiej. To teren spotkania różnych kultur, tradycji historycznych i wyznaniowych. Jak to się dziś wyraża? A jak można tę specyfikę scharakteryzować okiem pasterza?

CZYTAJ DALEJ

Jestem Niepokalane Poczęcie

[ TEMATY ]

Matka Boża

Lourdes

Adobe.stock.pl

Maryja wypowiada w miejscowym dialekcie słowa, które dla wizjonerki były zupełnie niezrozumiałe. „Que soy era Immaculada Councepciou” – „Jestem Niepokalane Poczęcie”. Dziewczynka biegnie do swego przyjaciela i kronikarza objawień pana Estrade, by zadać mu pytanie, co oznaczają te dziwne słowa. Gdy słyszy wyjaśnienie, opanowuje ją niezwykła radość, która nigdy już jej nie opuści...

Lourdes. Już pierwsze objawienia sprawiły, że wokół groty zaczęły się gromadzić pogrążone w modlitwie tłumy. Wszystko zaczęło się w 1858 r...

CZYTAJ DALEJ

Kulinarne potyczki w przemyskiej Caritas

2024-04-16 09:33

Caritas AP

Uczestnicy wykazywali się kunsztem kucharskim

Uczestnicy wykazywali się kunsztem kucharskim

W dniu 11 kwietnia br. na terenie Domu Pomocy Społecznej, im. św. Brata Alberta w Przemyślu miało miejsce wyjątkowe wydarzenie. Przedstawiciele Stowarzyszenia UNUO z Chorwacji przeprowadzili CUPI’S SPOON – finał międzynarodowego konkursu gastronomicznego dla osób z niepełnosprawnościami.

Konkurs zapoczątkowany został w zeszłym roku w Chorwacji i był już przeprowadzony w 23 państwach członkowskich Unii Europejskiej oraz na Ukrainie. W tym roku odbywa się w 40 krajach, a dzięki współpracy z przemyską Caritas, ogólnopolski finał miał miejsce właśnie w Przemyślu. Celem konkursu jest promocja osób z niepełnosprawnościami, ich talentów i pasji, niwelowanie barier i stereotypów oraz integracja społeczna.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję