Schody prowadzą w dół wąsko i stromo. Po chwili czuć charakterystyczny zapaszek piwnicy i zewsząd otacza lepki półmrok. Ostrożnie stawiane stopy. Pierwszy Marek, za nim synowie – Andrzej i Przemek. Cała trójka niesie w obu rękach ciężkie półmiski z jedzeniem...
Tak to musiało wyglądać.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Sprawcą zamieszania był najmłodszy, Przemek, którego poproszono, żeby przyniósł z piwnicy pudełka z ozdobami choinkowymi. – Poszedł i przepadł... Wysłaliśmy za nim jego starszego brata – Andrzeja – opowiada Marek.
Zapadał już grudniowy zmrok. Okazałe mieszkanie w starej kamienicy, a w nim 4-osobowa rodzina szykowała się do wieczerzy wigilijnej. W dużym pokoju wszystko było już gotowe – biały obrus, świece, sianko, opłatek i na tle okna imponujący świerk...
– I oni mi to wszystko w jednej chwili popsuli – śmieje się Ewa, która – zajęta w kuchni przygotowaniami – w pierwszej chwili nie zauważyła, co się dzieje. – Potem mignął mi Przemek, który właśnie wynosił z dużego pokoju półmisek ze śledziami.
– Co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam, ale mowę mi odebrało dopiero na widok Andrzeja taszczącego przed sobą stos talerzy. Pomyślałam sobie, że albo wybuchł pożar, albo jest jakaś awaria, np. wyciek gazu. Bo niby po co chłopcy sprzątają świąteczny stół? Mąż także wybiegł. Ruszyłam za nimi.
Reklama
Piwnica, a raczej suteryna, ma okna na wysokości chodnika. Zaraz po wojnie mieszkało tam wielu ludzi, zwłaszcza po Powstaniu Warszawskim. Potem jedni się wyprowadzili, inni poumierali – został tylko pan Henio. Nieco powolny, posiwiały i przygarbiony, w jego dokumentach zapisano: „nieporadny życiowo”. – Od niepamiętnych czasów pilnuje podwórka. Odśnieża, zamiata liście i klatki schodowe. Odbiera listy polecone i paczki od kurierów. Właściwie byliśmy z nim jedynie na zwyczajowe „dzień dobry” i niewiele więcej – wspomina Andrzej.
W tamten wieczór Ewa dogoniła chłopaków, gdy ci już się tłoczyli wokół wąskich drzwi w piwnicy. Rosły mąż przez chwilę zasłaniał jej cały widok, ale gdy wreszcie udało jej się zajrzeć...
– Zobaczyłam schludne miejsce, na środku stał okrągły stół, zdaje się nieco chwiejny. Na nim słoik ogórków kiszonych, śledzie w oleju z suszonymi pomidorami, czipsy o smaku zielonej cebulki, jogurt z malinami i duża butelka coli. Obok talerze, łyżki i kubki. I wyraźnie zachwycony wizytą pan Henio. Mąż ciągle usiłował go namówić, żeby przyszedł do nas, choć synowie już stali z tymi półmiskami i talerzami w rękach. A pan Henio – i to mnie zupełnie rozkleiło – ładnie podziękował, stanowczo odmówił, po czym wskazał wymownie na krzesła ustawione wokół stołu... – mówi Ewa.
Odwrócili głowy jak na komendę. Na oparciu pierwszego krzesła przyklejone było zdjęcie ślubne rodziców Henia, na drugim – fotografia dawno zmarłego brata, a na trzecim wycięty z magazynu plakat gwiazdy kina –
Sophii Loren, którą Henio przedstawił jaką swoją narzeczoną. To dla nich przygotował te ogórki i jogurt.
Reklama
– Zrobiło mi się go strasznie żal – wtrąca Przemek. Ale to starszy brat wymyślił, żeby przenieść wieczerzę z eleganckiego salonu do suteryny. – W sumie chyba największym zaskoczeniem była reakcja mamy. Byliśmy pewni, że nas zruga, że się obrazi, bo psujemy Wigilię – mówi Przemek. – Tymczasem ona nie tylko zniosła z góry swój skarb – haftowany obrus prababci Janci, opłatek i figurkę Jezuska w żłóbku, ale też przytuliła nas i szepnęła, że jest z nas dumna. I nie ona jedna miała wtedy załzawione oczy.
– Przełamaliśmy schemat. To nie była przewidywalna wieczerza z najlepszą zastawą na stole, dwunastoma daniami na porcelanie i choinką do sufitu, ale miała w sobie coś... – niech to nie zabrzmi patetycznie – autentycznego i szczerego – przyznaje. – Co prawda trzeba było staszczyć z piętra swoje krzesła, bo Henio nie pozwolił usiąść na miejscu „rodziny”, a potem uparł się, że to on przeczyta fragment Ewangelii, choć ma wadę wymowy i nie byliśmy pewni, co czytał, ale poza tym... Chyba poczuliśmy, no cóż – że gdy Bóg się rodzi, to moc naprawdę truchleje.
A w tym roku?
– W tym roku pan Henio przychodzi do nas. Oczywiście, z „rodziną i narzeczoną”... (śmiech).
***
W pierwszej torbie układamy talerze, sztućce i szklanki. Otulają je obrus i serwetki ze świątecznym wzorkiem. W drugiej i trzeciej upycha się garnki. Kwestią strategiczną jest utrzymanie ciepła. Barszcz wlewamy do dwóch termosów, karpia, kapustę z grzybami i pierogi dodatkowo owijamy srebrną folią. Cała wieczerza wigilijna mieści się w kilku pękatych torbach.
– A potem ruszamy w drogę. Pokonujemy 78 km gminnymi wąskimi drogami, czasem jest zamieć, coraz częściej deszcz. Wnętrze pachnie wtedy cudnie makiem i grzybami – opowiada Paweł.
Reklama
Jego rodzina nie pamięta już wieczerzy wigilijnej spędzonej we własnym mieszkaniu. Za to dają radość pewnej starszej pani z domu seniora. Po co tak komplikują sobie życie?
– Ciocia Magda nie jest naszą krewną, ale przez wiele lat była naszą sąsiadką i dobrodziejką. Gdy zdecydowała, że nie podoła już samodzielnemu życiu, zamieszkała w domu opieki społecznej, a nam oddała mieszkanie. Przez pierwsze święta była naszym gościem, ale gdy choroba przykuła ją do wózka inwalidzkiego, tak że nie wchodziło już w grę wniesienie jej na nasze IV piętro bez windy, zaczęliśmy ją odwiedzać w domu seniora.
Nie chodzi o to, że w tym domu źle się opiekują ludźmi. Wręcz przeciwnie! Tylko jak się skończy tamtejsza wieczerza i każdy z pensjonariuszy dostanie symboliczny prezent, gdy się pomodlą na Pasterce o godz. 18 i pokolędują, ale nie za dużo, bo to jednak męczy – wrócą do swoich pokoi. Przed telewizor. A tam oglądają obrazki, które rozrywają stare serca. Szczęśliwe, rozpromienione rodziny – wnuki na kolanach dziadków, rodziny razem wokół choinki. Taka masa miłości i czułości, że trudno znieść myśl, iż o nich nikt już nie pamięta lub nie ma już kto pamiętać. I wtedy się płacze, długo i cichutko.
W domu seniora wraz z nadejściem nocy robi się cicho. Gasną światła, tylko na korytarzach migoczą lampki na choinkach. Drzwi do dyżurek są otwarte, by nocna zmiana słyszała najmniejszy szelest. W radiu lecą kolędy.
– Kiedyś myślałam, że najsmutniejsze święta są w domach dziecka i w szpitalach – mówi pani Marta. – A teraz już sama nie wiem. Tutaj nie ma wiele nadziei, jest tylko czekanie. Że ktoś przyjdzie, posiedzi, daj Boże – zabierze do siebie choćby na dzień. U nas naprawdę robi się wszystko, żeby stworzyć rodzinną atmosferę, ale pewnych spraw nie da się załatać.
Paweł: – To nie była łatwa decyzja, ale dla człowieka wierzącego oczywista. Tak wychowujemy też swoje dzieci, więc nie protestują. Chyba nawet czują się z tym fajnie, bo chwalą się przed znajomymi fotkami na Facebooku. Do stołu siada nasza czwórka plus ciocia, a zazwyczaj zapraszamy jeszcze dwie lub trzy starsze osoby, których nikt już nie odwiedza. Bywa naprawdę kolorowo, bo nie wiadomo, na kogo się trafi (śmiech). To są zawsze niezwykłe Wigilie, zachęcam do spróbowania. Żona namawia, żeby zorganizować akcję w internecie – rodziny zapraszają do siebie ludzi samotnych. Nie wiem, sąsiada z końca ulicy, kogoś znajomego, o kim się wie, że będzie siedział w święta sam. Przecież każdy kogoś takiego zna. Jeszcze jest czas, by dokonać takiej bożonarodzeniowej „adopcji”. Pomyślcie o tym...