Z domu biskupiego do katedry jest zaledwie kilka kroków. Tego dnia było jednak wyjątkowo ruchliwie i sekretarz musiał chwilami torować drogę. Wszystko z powodu ekipy filmowej, która przyciągnęła tłumy ciekawskich, podczas gdy panowie ze straży miejskiej pilnowali porządku. Sandomierską jesień cechuje spora liczba wycieczek organizowanych przez szkoły, okoliczne sanatoria czy inne środowiska, dlatego nagłe spiętrzenia ruchu na wąskich uliczkach są czymś normalnym. Uczniowie z naszej diecezji mieli w tym, oczywiście, swój udział.
Zaraz za ogrodzeniem placu kościelnego stał ksiądz w sutannie oparty o kierownicę roweru. I chociaż kapłanów tego dnia nie brakowało, ten jeden mnie zaciekawił. – Szczęść Boże. Ksiądz tak rowerem przyjechał na spotkanie szkół? A z jakiej parafii? – zapytałem duchownego. On kiwnął głową, coś wyszeptał i lekko się uśmiechnął. Poklepałem go po ramieniu i kontynuowałem drogę do zakrystii, gdzie zastałem czekających w ornatach kapłanów. – Pewnie ojciec Mateusz księdza biskupa zatrzymał – zażartował jeden z księży. Dopiero teraz dotarło do mnie, że przed katedrą spotkałem bohatera serialu, który już wtedy, po zaledwie rocznej emisji, zmieniał gruntownie Sandomierz i jego postrzeganie. Tym księdzem był, oczywiście, aktor Artur Żmijewski.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Jeszcze w Rzymie, wkrótce po nominacji biskupiej, wspomniała mi o serialu pani ambasador Hanna Suchocka. Oglądałem wcześniej niektóre odcinki „Don Matteo” – pierwowzoru polskiej wersji, głównie z sympatii do komediowego gwiazdora włoskiego kina Nino Frassicy, który gra rolę sierżanta karabinierów – maresciallo Cecchiniego.
Gdy opuszczaliśmy katedrę po Mszy św., zatrzymała nas przy wyjściu dziewczyna z radiotelefonem. – Musicie teraz poczekać, aż skończą kręcić scenę. Cierpliwości starczyło na pięć minut. – Proszę pani, ale my przejdziemy bokiem. Mamy za chwilę następne spotkanie – próbował ją przekonać sekretarz. Bezskutecznie. Dopiero po kolejnych minutach udało się wykorzystać nieuwagę naszej strażniczki i niczym zakładnicy wydostaliśmy się na wolność.
Ta sytuacja nie zepsuła relacji z twórcami. Bardzo szybko zrozumiałem, jakim dobrodziejstwem dla miasta jest ten serial, tym bardziej że Sandomierz nie ma wielkich perspektyw rozwoju, a bezcenne zabytki są za mało rozreklamowane. Setki tysięcy ludzi przyjeżdża głównie po to, żeby zobaczyć miejsca, w których toczy się akcja, chociaż sceny wewnątrz budynków kręcone są z reguły gdzie indziej.
Reklama
Pamiętam, jak pewnego razu gospodyni Natalia miała odwiedzić serialowego biskupa. Scenariusz przewidywał, że aktorka – Kinga Preis przejdzie przez furtkę, zadzwoni do drzwi pałacu i zostanie wprowadzona do środka. Tego ostatniego zadania podjął się rzecznik prasowy kurii ks. Tomasz Lis. Nie wiem, ile razy powtarzali oboje scenę, ale w wersji telewizyjnej pojawiła się tylko Natalia. Dodam więc, że wnętrze domu nazywanego pałacem jest przepiękne, ale mniej okazałe niż na filmie. Zdarzały się bowiem przypadki, że turyści chcieli pod różnymi pretekstami dostać się do środka.
Chcę także przestrzec wszystkich, którzy planują rowerową wędrówkę śladami ojca Mateusza. Bruki sandomierskiego Starego Miasta są bezlitosne szczególnie dla kolarzówek. Podczas kręcenia serialu aktor pokonuje jedynie krótkie odcinki, zaś na dłuższej trasie łatwo złapać gumę czy nawet skrzywić koło. Takie średniowieczne uroki.
Wreszcie ostatnie dopowiedzenie – sprawa bezpieczeństwa, bo przecież jeśli dać wiarę scenarzyście, co czwartek dochodzi w Sandomierzu do przestępstwa. W rzeczywistości jest ich pewnie więcej, lecz zarazem dużo mniej niż gdzie indziej. A ponadto sandomierscy policjanci wiodą prym w garnizonie świętokrzyskim i podobnie jak ich filmowi koledzy mają ludzką twarz.
Reklama
Sława księdza rozwiązującego kryminalne zagadki przyćmiła wybitne postacie z dziejów Sandomierza. Widać to dosłownie na każdym kroku. Zwiększyła się liczba miejsc noclegowych, restauracji i barów. Powstało nawet muzeum figur woskowych „Świat Ojca Mateusza”. Wystarczy wyjść na ulicę w sutannie albo w koloratce, żeby usłyszeć: – Zobacz, córeczko! Ojciec Mateusz! Niektórzy pytają dowcipnie, gdzie można go spotkać. Początkowo trochę mnie to irytowało, lecz z czasem stało się pretekstem do sympatycznych rozmów. Do fenomenu ojca Mateusza nawiązał nawet premier Morawiecki. Kiedy podczas wizyty w Sandomierzu usłyszał na rynku gromkie „Mateusz! Mateusz!”, zapytał żartobliwie wiwatujących ludzi, czy na pewno chodzi o niego.
Popularność serialu przybiera również inne, zupełnie niespodziewane formy. Zdarza się, że ktoś prosi w liście kurię diecezjalną o umówienie go z ojcem Mateuszem w celu odbycia spowiedzi. Inni z kolei porównują z filmowym bohaterem swoich proboszczów. Trzeba przyznać, że trudno mu cokolwiek zarzucić, jakby właśnie wyszedł z seminarium. Pewnie dlatego serial nie ma dobrej prasy w środowiskach oskarżających duchowieństwo o wszelkie możliwe zbrodnie. One najchętniej zdjęłyby go z ekranu.
Filmowy portret księdza nawiązuje do włoskiego don Matteo i po osadzeniu go w polskiej rzeczywistości został wykreowany na potrzeby serialu. Jeśli nawet wiele rzeczy odpowiada faktom, zawiera on tylko pojedyncze kadry z życia przeciętnego proboszcza. Ojciec Mateusz różni się zarazem od swojego literackiego odpowiednika – ojca Browna z powieści Gilberta K. Chestertona, która również doczekała się ekranizacji. Detektywistyczna pasja ojca Browna wynika z imperatywu moralnego, aby wyeliminować zło i przywrócić sprawiedliwość. Przypomina trochę wiwisekcję zbrodni i jej sprawcy, lecz w gruncie rzeczy chodzi o pokazanie, że w ostatecznym rozrachunku dobro jest lepsze i odnosi triumf. Jak bowiem mawiał Chesterton, bajki mają na celu przekonanie dzieci nie tyle do istnienia smoków, ile do tego, że można je pokonać.
Ojciec Mateusz rozwiązuje kryminalne zagadki jakby mimochodem, „en passant”, chociaż i on wyróżnia się spostrzegawczością oraz umiejętnym łączeniem faktów, tylko że od zewnątrz. Niewiele wiadomo o jego posłudze kapłańskiej. Chodzi za to w stroju duchownym, co zawsze jest jakimś wyznaniem wiary, nawet jeśli kapłan niczego innego nie robi. Ujmują z pewnością jego człowieczeństwo, o czym świadczy liczne grono bywalców plebanii, a także podejście do ofiar i sprawców przestępstw. W obu przypadkach daje im nadzieję, że wszystko znajdzie pozytywny finał. Nie stawia jednak między nimi znaku równości. Jego pytanie do winnego – wiesz, co zrobiłeś? – ma uświadomić rozmiar wyrządzonego zła i skłonić do skruchy, będącej warunkiem rozpoczęcia nowego życia. Jakbym czytał Kodeks prawa kanonicznego, w którym kary mają charakter bardziej leczniczy niż odwetowy.
Taka postawa zyskała ojcu Mateuszowi sympatię milionów widzów. W momencie, gdy medialny i artystyczny mainstream ukazuje niemal wyłącznie ciemne strony katolickiego duchowieństwa, film o księdzu detektywie odcina się od rozbrzmiewającego unisono chóru potępienia. Wystarczy zajrzeć do większości parafii, aby zobaczyć, że rację ma ojciec Mateusz.