Reklama

Drogi do świętości

Miłość na końcu świata

Czy warto „marnować” czas na malowanie płotu w Albanii czy gotowanie w Zambii?
Z Justyną Dybał i Karoliną Kuśnierz z Wolontariatu Misyjnego Salvator rozmawia Anna Kapłańska

Niedziela Ogólnopolska 28/2016, str. 50-51

[ TEMATY ]

Niedziela Młodych

Archiwum Justyny i Karoliny

Karolina – dwukrotnie była w Rumunii, później w Zambii

Karolina – dwukrotnie była w Rumunii, później w Zambii

Bądź na bieżąco!

Zapisz się do newslettera

ANNA KAPŁAŃSKA: – Pamiętacie moment podjęcia decyzji o wyjeździe na wolontariat misyjny? Jakie były Wasze intencje?

JUSTYNA: – Chciałam pomóc i dać coś od siebie.
KAROLINA: – Moje podejście było chyba bardziej egoistyczne. Chciałam spróbować czegoś nowego. Dopiero na miejscu zrozumiałam ideę wolontariatu.

– Na czym polegała Wasza praca?

Pomóż w rozwoju naszego portalu

Wspieram

J.: – Prowadziliśmy zajęcia z angielskiego i niemieckiego z uczestnikami półkolonii. W Albanii oprócz organizowania czasu dzieciom była też praca fizyczna przy parafii, głównie malowanie płotu :)
K.: – W Rumunii było podobnie – praca z dziećmi i wyrywanie chwastów w ogródku. W Afryce zajmowaliśmy się chłopcami z ośrodka dla dzieci ulicy, który prowadziła świecka misjonarka. W innej placówce prowadziłam wywiady z dziećmi adoptowanymi na odległość. Zambijczycy i Polacy przekazywali pieniądze dla konkretnego dziecka, które dzięki temu mogło chodzić do szkoły. Dzięki tym rozmowom darczyńcy dostali listy o sytuacji uczniów, którym pomagali. Mogli dowiedzieć się m.in. skąd pochodzą, o czym marzą, jak sobie radzą w szkole. Malowałyśmy też ściany w sierocińcu :)

– Co trzeba zrobić, by wziąć udział w takiej wyprawie?

J.: – Trzeba szukać jakiegoś ośrodka przygotowującego do wolontariatu. Tam można zastanowić się nad swoimi motywacjami, otrzymać formację, bo wolontariat misyjny to nie tylko pomoc humanitarna. Przez to, co robimy, chcemy dawać świadectwo wiary. Trzeba też zrobić badania u lekarza; my mieliśmy również testy psychologiczne i test językowy.

Reklama

– Skąd wziąć pieniądze?

J.: – U nas jedna trzecia to wkład własny, jedną trzecią płaci centrala wolontariatu, a na ostatnią wspólnie pracują wolontariusze, np. sprzedając rękodzieło. Wolontariusz może też poprosić sponsorów, żeby pomogli mu zebrać sumę, którą musi pokryć. Dostaje wtedy pismo potwierdzające, że jest posłany na misje.

– Łatwo jest prosić o wsparcie finansowe takiej inicjatywy? Z jakimi reakcjami się spotykałyście?

K.: – Sponsorzy chętnie pomagali. Jeżeli ktoś mnie przyjął, mówił: „Wow, ale super, powodzenia!”. Za to od znajomych słyszałam: „Po co ty zbierasz pieniądze, żeby jechać do Afryki, jak w Polsce też jest potrzeba?”, albo: „Po co będziesz marnować wakacje na życie kogoś innego?”.

– A mimo to pojechałaś...

K.: – Tak, wtedy chciałam jechać jeszcze bardziej. Utwierdziło mnie wsparcie rodziców, którzy powtarzali: „Chcesz jechać, to pojedziesz, a pieniądze też się skądś weźmie”. Nie sądziłam, że to, co robię i gdzie jestem w wolnym czasie, wywoła taką burzę w moim środowisku.
J.: – Każdy ma jakąś misję i jeżeli wiem, że z moimi predyspozycjami i talentami mogę pomóc tam, to tam jadę. Ktoś inny może zostać w Polsce i to też będzie dobre. Są różne miejsca i każdy może znaleźć coś dla siebie.

– Jakie wydarzenia wspominacie najlepiej?

K.: – W Afryce był polski ksiądz, miał ok. 80 lat. Źle się czuł, choć powtarzał, że nic mu nie jest. Kiedy wylądował w szpitalu, był przekonany, że umiera. Zebrali się przy nim księża. Ze wzruszeniem wspominam moment, kiedy poprosił o dyktafon i nagrywał swój testament. Uderzyła mnie jego wiara i postawa współbraci. Wrócił do Polski na leczenie, ale miał poczucie, że może umierać w Afryce, bo zrobił tam już wszystko, a bracia opiekowali się nim, troszczyli o niego, nie żałowali czasu i sił. Mówili na niego „święty”...
J.: – Na Węgrzech, na krótko przed naszym wyjazdem, mieliśmy wspólną Mszę z dziećmi. Kiedy śpiewaliśmy i mówiliśmy po węgiersku, dziewczynki z podstawówki patrzyły na nas ze łzami w oczach. To było niesamowite! Dla nich świadectwem mogło być to, że staraliśmy się mówić w ich języku, i to podczas Mszy św.

– A zdarzyło się Wam, że myślałyście „Co ja tu robię?! Chcę do domu!”?

K.: – Ja tylko w Afryce tak miałam. Byłam tam trzy miesiące. Myślałam, że będę miała usystematyzowany dzień, konkretną pracę do zrobienia, jak w Rumunii. Ale Afrykańczycy mają inne poczucie czasu niż my, więc często wydawało mi się, że marnuję czas. Okazało się, że dla polskich księży cenna była nasza obecność i to, że np. zjedzą polski obiad. Dlatego potem, gdy miałam wolny czas, po prostu gotowałam dla nich bądź prasowałam :)
J.: – W Albanii porównywałam wyjazd z poprzednim. Musiałam zrozumieć, że to nie Węgry i że tutejsze dzieci może interesować coś innego, np. gra w piłkę... Musiałam zrozumieć, że ja tam przyjeżdżam dla nich i niekoniecznie będę robić to, co chcę.
Gdy pierwszy raz wróciłam z Węgier, miałam kryzys, bo porównywałam się z dziewczynami, które pracowały w hospicjum. One robiły konkretną, ważną robotę, a my? Często bawiłyśmy się lepiej niż te dzieciaki. Potem zrozumiałam, że liczy się spotkanie z drugim człowiekiem, to, że ktoś czeka na ciebie. Matka Teresa z Kalkuty mówiła: „Nie potrafimy robić rzeczy wielkich, ale możemy robić rzeczy małe, za to z wielką miłością”. Rzeczywiście o to w tym chodzi.

– Spodziewałam się, że nie odpowiadał Wam klimat albo kuchnia, a okazuje się, że największe problemy miałyście... w sobie.

K.: – Tak, w oczekiwaniach. W tym, że doświadczyłam czegoś innego niż się spodziewałam.
J.: – Warunki nie były problemem. Same robiłyśmy sobie posiłki. Czasem nie było prądu, ale przecież są świeczki :)
K.: – Byłam zdziwiona afrykańskim klimatem. Myślałam, że tam będzie ciepło, a chodziłam ciągle w dresie. Poza tym, szybko przyzwyczaiłam się do warunków. Dowiedziałam się np., że pająków się nie zabija, że zabija się karaluchy. Jak jaszczurki chodzą po ścianach, to też się ich nie zabija, bo są potrzebne. Wyrobiliśmy sobie pewne nawyki, np. żeby wieczorami nie wychodzić, bo można spotkać węże.

– W jednym ze swoich przemówień Matka Teresa wspominała o wolontariuszach, którzy przyjeżdżali do Kalkuty. Gdy wyjeżdżali, mówili, że do tej pory patrzyli, ale nie widzieli. Doświadczyłyście czegoś takiego?

J.: – Często nie doceniamy tego, że w Polsce mamy tak dużo kościołów i wiele możliwości, by rozwijać swoją wiarę. Wolontariat pomógł mi też lepiej poznać siebie. Wyjazd w obce miejsce sprawia, że nie trzeba ciągle się zastanawiać, co ktoś sobie pomyśli, można być w pełni sobą, w wolności. Doświadczyłam tego szczególnie na Węgrzech.
K.: – Ja zaczęłam bardziej doceniać to, co mam, zwłaszcza po Afryce. Doszłam do wniosku, że narzekanie jest bezpodstawne. Trzeba się cieszyć z małych rzeczy, dostrzegać miłość drugiego człowieka i widzieć to, jak wiele mamy. Bo to nie Afrykańczycy mają mało, ale my za dużo. Oni doceniają to, co mają i dbają o to.

2016-07-05 10:12

Oceń: 0 0

Reklama

Wybrane dla Ciebie

Puzzle z owocem (2)

Owoce Ducha Świętego – konsekwencja naszego oddania Panu Bogu i odbicie wzrostu naszej wiary i dojrzałości duchowej. Jak odkrywać je w swojej codzienności? Podpowiedzią mogą być świadectwa tych, którzy walczą o owocowanie Boga w sobie. Po miłości, pokoju i cierpliwości – czas na: wierność, łaskawość i dobroć. Zapraszamy do odkrywania kolejnych części „owocowych puzzli”!

Wierność

CZYTAJ DALEJ

S. Faustyna Kowalska - największa mistyczka XX wieku i orędowniczka Bożego Miłosierdzia

2024-04-18 06:42

[ TEMATY ]

św. Faustyna Kowalska

Graziako

Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia – sanktuarium w Krakowie-Łagiewnikach

Zgromadzenie Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia –
sanktuarium w
Krakowie-Łagiewnikach

Jan Paweł II beatyfikował siostrę Faustynę Kowalską 18 kwietnia 1993 roku w Rzymie.

Św. Faustyna urodziła się 25 sierpnia 1905 r. jako trzecie z dziesięciorga dzieci w ubogiej wiejskiej rodzinie. Rodzice Heleny, bo takie imię święta otrzymał na chrzcie, mieszkali we wsi Głogowiec. I z trudem utrzymywali rodzinę z 3 hektarów posiadanej ziemi. Dzieci musiały ciężko pracować, by pomóc w gospodarstwie. Dopiero w wieku 12 lat Helena poszła do szkoły, w której mogła, z powodu biedy, uczyć się tylko trzy lata. W wieku 16 lat rozpoczęła pracę w mieście jako służąca. Jak ważne było dla niej życie duchowe pokazuje fakt, że w umowie zastrzegła sobie prawo odprawiania dorocznych rekolekcji, codzienne uczestnictwo we Mszy św. oraz możliwość odwiedzania chorych i potrzebujących pomocy.

CZYTAJ DALEJ

"Przysięga Ireny". Prawdziwa historia

2024-04-19 05:55

Paweł Wysoki

W Akademickim Centrum Kultury i Mediów UMCS „Chatka Żaka” w Lublinie miała miejsce polska premiera filmu „Przysięga Ireny”, opowiadającego prawdziwą historię kobiety ratującej Żydów.

CZYTAJ DALEJ

Reklama

Najczęściej czytane

W związku z tym, iż od dnia 25 maja 2018 roku obowiązuje Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia Dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych) uprzejmie Państwa informujemy, iż nasza organizacja, mając szczególnie na względzie bezpieczeństwo danych osobowych, które przetwarza, wdrożyła System Zarządzania Bezpieczeństwem Informacji w rozumieniu odpowiednich polityk ochrony danych (zgodnie z art. 24 ust. 2 przedmiotowego rozporządzenia ogólnego). W celu dochowania należytej staranności w kontekście ochrony danych osobowych, Zarząd Instytutu NIEDZIELA wyznaczył w organizacji Inspektora Ochrony Danych.
Więcej o polityce prywatności czytaj TUTAJ.

Akceptuję